poniedziałek, 14 marca 2011

Cienki Bolek o-o-o!



Już dawno nie słyszałem tak szałowej piosenki! To znaczy kiedyś ją słyszałem, w dzieciństwie dawno temu, lecz wiele lat później w pamięci odzywały się jej dźwięki, a przede wszystkim refren. Zaskoczeniem większym niż poznanie słów zwrotek, był fakt wokalu samego Stefana Friedmanna. Lubię gościa, a Stefan to fajne imię. Przejdę jednak do meritum. Najczęściej nuciłem refren w chwilach jakże częstych upadków.

Mógłbym pokusić się o hipotezę, że refren piosenki nucę w myślach wtedy, gdy coś mi nie wychodzi, gdy czuję słabość, zniechęcenie, brak motywacji, chciałoby się wszystko rzucić i oddać słodkiemu lenistwu. Ta zasada niestety się sprawdza.
Wczoraj próbowałem swoich sił we wspinaczce skałkowej, a potem przeszedłem 4 kilometry. Dziś kiedy mam zakwasy, kuśtykam na prawą nogę i tylko bieda klepie mnie po plecach, nucę słowa piosenki. Tak na marginesie, wspinaczka to bardzo męcząca, ale fajna dyscyplina. Jednak już dziś wiem, że nie będę w niej mistrzem, mogę być co najwyżej wyrobnikiem z w miarę dobrym wynikiem. W każdym sporcie tak jest, za który się biorę!

Moja sportowa kariera załamała się już kilka razy. Najpierw miałem być tenisistą ziemnym, jednak z powodu skrzywienia kręgosłupa, lekarz doradził mi pływanie, żeby nie pogarszać skrzywienia kręgów, wynikającego z jednej krótszej o centymetr nogi. W pływaniu nie osiągnąłem wielkich sukcesów, chociaż 17 miejsce w kategorii klas 5 w dawnym województwie zająłem, bo na żabkę byłem niezły. Jednak nie potrafiłem skakać na główkę, dlatego już na starcie traciłem cenne sekundy. Mógłbym rozpisywać się nad dalszym osiągnięciem w pływaniu, jakim było zdobycie karty pływackiej, jednak z czasem pływałem coraz wolniej. I postanowiłem zostać pingpongistą. Notorycznie przegrywałem jednak z członkiem klubu tenisa ziemnego, fakt, że pierwszoligowego, ale demotywowało mnie to. Na zawodach miejskich odpadłem w pierwszym meczu. Potrafiłem wygrywać tylko w meczach sparingowych, na zawodach zżerał mnie stres, nie byłem po prostu wystarczająco dobry. W kosza otarłem się o głębokie rezerwy rezerw drużyny licealnej, faktycznie to trochę na wyrost bywałem na eskaesach. Parę razy zabłysnąłem, ale byłem dobry tylko w meczach podwórkowych. Idealnie sprawdzałem się jako zawodnik od czarnej roboty, czyli dużo walki i czasami przebłyski ciekawej zagrywki. Fantazji nigdy mi nie brakowało i to może dlatego ubzdurałem sobie, że gram dobrze i nadaję się na koszykarza? Na studiach próbowałem swoich sił w kajakarstwie, lecz z racji wzrostu, nie mieściłem się w niektórych łódkach. Uznałem więc, że kontynuowanie treningów nie miało sensu, podobnie ma się rzecz w wioślarstwie. Jakoś nie potrafię wytrzymać dłużej niż 10 minut na ergowiosłach, siedzenia są niewygodne, a na rękach robią się odciski. Na zajęciach z aikido, na które chodziłem dwa miesiące, nawet mi się podobało, a szczególnie ćwiczenia rozciągające z kijem, który chyba się nazywa dżo. Ostatecznie nauczyłem się liczyć od 1 do 10 po japońsku i kilku skutecznych bloków. Jeden z nich miałem okazję wykorzystać w pojedynku akademikowym z pijanym studentem. Ale żeby nie było, raz w życiu otrzymałem soczysty wpierdol. Potem nawet chodziłem do okulisty, bo groziło mi uszkodzenie siatkówki. Przegrałem z młodszym kolesiem sromotnie, leżałem jak długi ze śliwką wielkości jabłka. I dlatego 10 lat później chodziłem na treningi aikido, bo dorosłem i pomyślałem, że nigdy więcej nie zachowam się jak ci(a)pa. Wszystko było na dobrej drodze, żeby zostać polskim Sigalem, miałem senseja i nowe spodnie dresowe. Traf jednak chciał, że rozpoczął się remont tras tramwajowych i dojazd na treningi zajmował ponad godzinę, przez co kontynuując normalne codzienne życie, zimą okropnie się rozchorowałem i zrezygnowałem. Całkiem dobrze radziłem sobie w unihokeju, w ramach zajęć wf na uniwerku. Z czasem zacząłem grać z chłopakami z sekcji, jednak akurat skończyłem studia i nie zapisałem się na owe zajęcia więcej. Lubię rywalizację, ale wiem, że kariera profesjonalnego gracza unihokejowego już za mną. Za stary jestem. Wydaje mi się, że posiadam naturalne predyspozycje do biegów długodystansowych. Rok temu osiągając odpowiedni stopień motywacji rozpocząłem przygotowania do maratonu. Potrafiłem sam dla siebie przebiec nawet kilka razy półmaraton po drogach asfaltowych nieopodal rodzinnej miejscowości. I kiedy zbliżał się czas biegu, miesiąc przez maratonem, dopadła mnie obecna kontuzja, która sprawia, że po jednym dniu intensywnego używania stóp, na drugi dzień i trzeci kuśtykam jak zwykła kuternoga. Chodzenie i samo dojście do przystanku autobusowego zajmuje mi wtedy sporo czasu i kosztuje wiele wysiłku. Uśmiecham się jednak, zaciskam zęby i idę, bo nie zawsze można używać roweru, np wtedy gdy pada deszcz lub śnieg. Dwa miesiące temu próbowałem swoich sił w narciarstwie biegowym, ale owa kontuzja stopy też nie pomagała, na drugi dzień byłem jeszcze większym kuternogą. Pół godziny po założeniu narciarskiego buta odkleiła mi się też podeszwa. Myślę, że to był kolejny zły znak. Nosz kurwa. Nie nadaję się do większości sportów, bo talentu wrodzonego nie mam.

Idąc tym tropem, zastanowiłem się nad sportami, które faktycznie do czegoś się przydają. Wiem też dlaczego w żadnej z wyżej wymienionych dyscyplin nie osiągnąłem sukcesów. Wszystko traktowałem jako zabawę raczej, bo nie lubię chorobliwej rywalizacji bycia najlepszym. Chyba dlatego tak polubiłem amatorskie bieganie, bo tam przeciwnikiem jest zmęczenie i psychika. Dużo biegałem, ale najczęściej sam. Na palcach jednej reki policzę, ile razy ktoś mi towarzyszył. Podszkoliłem się w samozaparciu, wytrzymałości, wydolności, ale teraz choćbym chciał, nie pobiegnę. Łza mi się w oku kręci, jak widzę biegających ludzi. I bardzo żałuję, bo noga boli, ale do lekarza niedługo idę i może jeszcze przebiegnę maraton. W końcu Jasio Mela zdobył biegun bez nogi i wszedł na ścianę kilometrową :)

piątek, 11 marca 2011

O tym jak zostałem człowiekiem renesansu

Nie mam siły na pisanie górnolotnych słów wstępu, ani ochoty i powagi nie czyniąc z tego aspektu mojego istnienia... Napisałem całkiem niedawno, lamentującej duszy krzyk, drżącymi palcami, uderzając w klawiaturę raz po raz, dając dławiącym się myślom upust i roniąc łzy na przyodzienie me, tren wzorowany na słynnym Trenie Jana Kochanowskiego, tren mojego autorstwa. Jest mój, napisałem go, posiadam prawo do mówienia go bez cytatu. Ostatnio przeżywam wewnętrzny bunt, który jak się okazuje, nie jest wcale tylko wewnętrzny do końca. Inspiracją, jest to informacja dla niewtajemniczonych, były zakupy w markecie znajdującym się w pobliżu akademików, gdzie tłuszcza wygłodniałych wilczków, udaje się na łowy. Może nastąpi dzień, gdy ów tekst napiszę na bristolu i powieszę w pobliżu sklepu? "Na nowym Campo di Fiori bunt wznieci słowo poety!" Może to przyczynek do rozpoczęcia kolejnego cyklu Trenów podejmujących tematykę chujowości życia codziennego? A może to stan trwały i zupełnie normalny?

No dobra, trzymajta się, bo tren jest poniżej gotowy do przeczytania. A potem zjedzcie rybę i spluńcie siedem razy przez ramię na widok studenta obładowanego reklamówkami z zakupami.

Tren I

Wielkie mi uczyniliście pustki w sklepie samoobsługowym
Moja droga młodzieży, tym studenctwem swoim
Pełno was, a jakoby niczego nie było:
Jedna mała promocja, tak wiele ubyło.

Wyście za wszystkie złotówki, za wszystkie grosiki
Wszystko z półek co dobre zawżdy wykupili
Nie dopuściliście nigdy kasjerom odpoczywać
Ani terminem ważności zbytnio głowy swej psować,

To tego, to owego, łapczywie obłapiając
I onym studenckim cwaniactwem ludzi zabawiając.
Teraz wszystko umilkło, szczere pustki w sklepie,
Nie masz zakupów, nie masz co przynieść do domu.
Z każdego kąta szarańcza sklepy ujmuje,
A klient swej nadziei darmo upatruje.